„Ferdydurke” znam prawie na pamięć. Od lat uważam za jeden z najzabawniejszych i najbardziej błyskotliwych tekstów, jaki w polskiej literaturze powstał. Powieść, która wdzięcznie przenosi się na scenę. Ale taka „Ferdydurke”, jak ta w Och-Teatrze, wyreżyserowana przez Mariusza Malca to frajda sama w sobie. Dawno nie widziałem wychodzących z jakiegokolwiek teatru widzów tak usatysfakcjonowanych. To bodaj najlepsze określenie. Byli jak grupa biesiadników po wspaniałej kolacji.
Zazwyczaj - a może ja takie wersje „Ferdy” spotykałem - powieść Gombrowicza na teatralne dechy adaptuje się w sposób symboliczny, nadęty i pseudointelektualny. Udało się tę pułapkę ominąć Teatrowi Malabar Hotel. Ich kameralna interpretacja gombrowiczowskiej gęby jest bardzo przyjemna. Ale - tu mamy „Ferdydurke” inną zupełnie! Skrzącą się humorem, wartką, zagraną jak komedia. A przy okazji nic z pierwowzoru nie umknęło. Nadal jest to ten sam, wspaniale napisany tekst.
Mariusz Malec reżyseruje, Jest też pomysłodawcą scenografii, której wykonanie to już dzieło Aleksandry Żurawskiej. Bardzo im to dobrze wychodzi. Nie ma przesytu, nadmiaru elementów. Dzięki temu szybko zmieniające się miejsca akcji nie wymagają tytanicznej pracy i czasu. Ta „Ferdy” gna, niczym wesoły, wakacyjny pociąg. Bawi. Zaśmiewałem się momentami całym sobą - tak zabawnie przedstawione są gombrowiczowskie postaci. Bo one w założeniu powinny być śmieszne. Tak, jak cała groteskowa fabuła, zmuszająca trzydziestoletniego Józia do wtłoczenia się w szkolną ławkę szóstoklasisty. Potem przez stancję uczniowską przenosi go do bolimowskiego majątku, w którym sytuacja się zagęszcza, wybucha i finalizuje. To my sami dorabiamy powieści Gombrowicza gębę. Jak wszystkiemu zresztą. Wciąż szukamy drugiego, trzeciego dna. Nie uznajemy prostoty i humoru w przekazie. A pupa, jak zawsze, z tyłu…
Krzysztof Szczepaniak. Czy trzeba coś dodawać? Józia gra Krzysztof Szczepaniak. No to jaki może być ten Józio? Jest skazany na bycie genialnym. Szczepaniak do swojego dorobku dokłada kolejna świetną rolę. Czy kreację? To jest aktor, który zagrał już tyle ról wybitnych, że nie ma to żadnego znaczenia. Jest znakomity. Jedyny w swoim rodzaju. Bryluje na scenie Och-Teatru, będąc z jednej strony gombrowiczowskim mężczyzną dzieckiem podszytym, z drugiej konferansjerem prowadzącym widza przez zakręty opowieści. Ucieszyła mnie Maria Kłusek. W ubiegłym roku oglądałem ją na studenckiej scenie Collegium Nobilium między innymi w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie” i wróżyłem wspaniale role, czekające tuż za rogiem. Nie myliłem się. Kłusek jako Zuta w pierwszym i Zosia w drugim akcie jest bezbłędna. Zwiewna, ulotna i zalotna. Pierwszy raz widziałem kogoś, kto stawił czoła tanecznym umiejętnościom Krzysztofa Szczepaniaka i zatańczył z nim jak równy z równym. Wielka przyjemność oglądać ich oboje w scenicznych duetach. Nie będę się rozpisywać o kolejnych scenach, aktorskich popisach. To trzeba po prostu zobaczyć. Pojedynek na miny, moim zdaniem najzabawniejszy fragment powieści, wypada tu świetnie. Ale zazwyczaj czekałem na niego, a po nim „Ferdy” wyraźnie siadała. W tym spektaklu miny są elementem większej, kompletnej i znakomicie przedstawionej całości. Od początku aż do finału widowisko w reżyserii Mariusza Malca nie daje chwili na znużenie. Czysta, destylowana przyjemność.
Pierwszy raz spotkałem tak dobrze wykorzystaną i rozwiązaną scenę buntu parobków i fornali. Zaskoczyła mnie. Kostiumami, muzyką. Zaskoczyła umiejętnie wkomponowanym w spektakl elementem rewolucyjnej grozy. Jest jej dokładnie tyle, ile potrzeba. Ten spektakl jest w ogóle dobrze przemyślany. Oczywiście nie można moim zdaniem wiele w "Ferdydurke" czarować, bo Gombrowicz napisał to wszystko wystarczająco sugestywnie. Jednak Spektakl Och-Teatru kilka razy zaskakuje. Między innymi jest takim zaskoczeniem muzyka. Nie zdawałem sobie sprawy, jak ważną może pełnić w Ferdy" i jak zmienia wydźwięk spektaklu, który uważałem za bardzo dobrze znany i w zasadzie taki, w którym niewiele jest jeszcze do dopowiedzenia. Momentami dzika, momentami zabawna, a w innych chwilach usypiająca muzyka Karima Martusewicza to jeszcze jeden mocny punkt inscenizacji.
I finał. Na opustoszałej scenie samotny Józio. Cichnie gwar. Wracamy z dalekiej podróży do rzeczywistości. Niby tak wiele dzieli nas od tamtego 1937 roku, kiedy Gombrowicz, szukając dobrego zakończenia dla swojej powieści, to napisał. Gorzkawo-szydercze podsumowanie gęby i pupy narodowej w 2025 są nadal tak samo aktualne. Mimo lekkości i humoru całego spektaklu ten moment też brzmi znakomicie. Koniec i bomba…
Mamy spektakl przyjemny w odbiorze. Zrozumiały. Pozbawiony niepotrzebnych reżyserskich aktów strzelistych i aktorskich przerysowań. To jest „Ferdydurke” uszyta na miarę naszych czasów. Przyjemna tak dla licealisty, którego współczesny Pimko z Bladaczką zaganiają do czytania, jak i dla dorosłego który chce na dwie godziny wyłączyć jad współczesności. Polecam każdemu, kto lubi inteligentną, śmieszną a wręcz momentami groteskową rozrywkę.
Piotr Zaremba, krytyk którego zdanie cenię i uważnie czytam, wywołał kilka dni temu sensację gdy po premierze „Ferdydurke” napisał ze zdziwieniem, że Och-Teatr Krystyny Jandy staje się jednym z Jego ulubionych. Zgadzam się z Nim w zupełności. Jeśli Och będzie szedł w stron tak zabawnych ale zarazem mądrych spektakli - także zapiszę go w swoim folderze „ulubione”. I proponuję Państwu też tak zrobić.
Jacek Mroczek,
TeatrVaria, 4 marca 2025