Są w literaturze książki daleko wykraczające poza spełnianie standardowych funkcji naukowych, poznawczych, rozrywkowych czy po prostu dające możliwość spędzenia w miły sposób wolnego czasu. Ich teksty są ponad czasowe, uniwersalne. Jedną z nich jest zaliczana do stu najważniejszych książek XX wieku „Władca much” Williama Goldinga, napisana w roku 1954, czyli prawie siedemdziesiąt lat temu. Biorąc pod uwagę historię świata, ale również ludzkości, to tyle co nic. Jednak tych siedem dekad dzieli przepaść, gdy spojrzymy na rozwój cywilizacyjny, ilość zdarzeń jakie zadziały się w tym czasie czy nieprawdopodobny rozwój technologii. W tym czasie zmieniło się wszystko. Czy to zdanie jest prawdziwe? Oczywiście, że nie! Nie zmienił się człowiek, jego mentalność i sposób postepowania. Szczególnie, gdy nie jest sam, tylko w jakiejś grupie czy większej społeczności i może postępować w sposób niekontrolowany i bezkarny!
Książkę Goldinga czytałem już dawno. Film Petera Brooka z 1963 r., nakręcony na jej podstawie, też oglądałem kilka dekad temu. Obydwa zdarzenia wstrząsnęły mną. Jeszcze wtedy obydwie pozycje traktowałem w kategorii fikcji, bujnej i trochę „chorej” wyobraźni autora.
A później coraz bardziej dorastałem i poznawałem świat. A jeszcze później historia Polski zaczęła przyspieszać, przyszło nam „żyć w ciekawych czasach” i tak się porobiło, że zapomniałem o „Władcy much”.
Informacja, że Och-Teatr wystawi „Władcę much” zelektryzowała mnie i to z kilku powodów.
Po pierwsze – natychmiast przypomniałem sobie baaardzo niestandardową ocenę gatunku ludzkiego przedstawioną przez Goldinga w jego dziele z 1954 r., czyli w samym środku „zimnej wojny”, gdy świat poważnie brał pod uwagę wybuch III wojny światowej! I to była wtedy realna rzeczywistość, wbrew wszelkiego rodzaju pięknym słowom, religiom, deklaracjom czy zapewnieniom, że ludzkość przepojona jest miłością zarówno do siebie nawzajem, jak i w stosunku do poszczególnej jednostki.
Po drugie czas premiery – pomimo upływu siedmiu dekad od chwili powstania, „Władca much” nie był do tej pory wystawiony w żadnym teatrze w Polsce, co biorąc pod uwagę treść książki nie dziwiło mnie zbytnio. A ponieważ wścibskie wróble teatralne dowiedziały się, że pomysł wystawienia tej sztuki pojawił się dwa lata temu, (wiadomo jaka była wtedy sytuacja w kraju), więc tym bardziej ciekawił mnie: powód trzeci, a mianowicie, w jaki sposób treść książki zostanie oddana na scenie? Jakich skrótów dokona reżyser (Piotr Ratajczak), które postaci i wątki pominie, a które uwypukli? Bo, że nie może to być przeniesienie w stosunku jeden do jeden, byłem pewien.
Najszybciej wyjaśniła się trzecia kwestia. Materiałem, na którym mieli pracować twórcy, była przetłumaczona przez Leszka Wysockiego adaptacja tekstu dokonana przez Nigela Williamsa w 1995 r., która miała prapremierę w 1996 w Royal Shakespeare Company.
W tej swojej ciekawości trwałem do 20 października 2023 r., kiedy to w Och-Teatrze odbyła się prapremiera „Władcy much” Williama Goldinga, wg adaptacji scenicznej Nigela Williamsa, przetłumaczona przez Leszka Wysockiego, w reżyserii Piotra Ratajczaka.
Obsada tego spektaklu została wyłoniona w drodze castingu i tu od razu pierwsza ciekawostka. W książce są sami chłopcy. Na deskach Och-Teatru role trzech chłopaków grają młode aktorki: Helena Englert, Kamila Janik, Natalia Szczypka. Pozostałe role obsadzone są już tak jak w pierwowzorze, czyli przez aktorów. Wymieniam ich w kolejności alfabetycznej: Wojciech Chorąży, Sebastian Dela, Jędrzej Hycnar, Ignacy Liss, Michał Lupa, Maciej M. Tomaszewski, Konrad Żygadło + X (na końcu będzie wyjaśnienie).
Fakt, że prawie wszystkie role zagrała młodzież okazał się strzałem w dziesiątkę! Nie znałem adaptacji Nigela Williamsa, ale jest ona wierna oryginałowi i znakomicie oddaje jego przesłanie. A ponieważ jest ono bardzo pesymistyczne, to gdyby role dzieci i młodzieży grali starsi już aktorzy, spektakl ze względu na treści w nim zawarte mógłby być trudny do oglądania. Tu konieczne jest przypomnienie – prace nad „Władcą much” rozpoczęły się dwa lata temu! Premiera miała miejsce PO 15 października, w zupełnie innej (mam taką nadzieję) rzeczywistości! Dwa lata temu taka decyzja wymagała odwagi i determinacji. Dlaczego? Kto czytał książkę i/lub oglądał jeden z filmów powstałych na jej podstawie, ten wie o co chodzi.
Dla tych, którzy maję tę lekturę jeszcze przed sobą, kilka słów wyjaśnienia.
W czasie wspominanej w padających ze sceny dialogach ogólnoświatowej wojny (konfliktu nuklearnego? Przecież tekst powstał w 1954 r.), na bezludnej wyspie rozbija się samolot przewożący uczniów w różnym wieku, od klas najmłodszych do najstarszych. Dorośli giną, a te dzieci które przeżyły, muszą przetrwać na skrawku lądu otoczonym przez ocean. Aby to zrobić muszą się zorganizować.
„Władca much” jest lekturą przerażającą. Golding z chirurgiczną precyzją pokazuje w niej proces unicestwiania wartości humanistycznych, które obowiązują w cywilizowanym, demokratycznym świecie, co doprowadza do powstania morderczego despotyzmu i tyranii. Grupa ocalała z katastrofy niejako automatycznie dzieli się na większość składającą się z najmłodszych, nie mającą wpływu na żadne decyzje dotyczące całości i bezrefleksyjnie idącą za każdym, kto ich przekupi lub zastraszy. Nie wnosi ona jednak nic w organizację życia na wyspie. A wśród starszych chłopców błyskawicznie krystalizują się dwa obozy/ugrupowania: przestrzegające reguł demokracji, chcące sukcesywnie polepszać warunki bytowania na wyspie, a przede wszystkim ufające w możliwość nawiązania kontaktu z cywilizacją i wydostanie się z izolacji.
fot. Robert Jaworski
Drugie ugrupowanie, myśliwych, zyskuje szybko wpływy poprzez przekupne rozdawanie mięsa, oszustwem, zastraszaniem albo przemocą.
Znacie to Państwo z autopsji? Ugrupowanie demokratyczne opierające się na prawie i chcące zapewnić godne warunki do życia WSZYSTKIM członkom społeczności i drugie – „siłowników”, łamiące wszystkie reguły prawne i wierzące wyłącznie w siłę, oszukujące wszystkich dookoła, opierające swą władzę na szantażu, przekupstwie, mające za nic życie pozostałych członków społeczności, czyli tych „innych”.
No to właśnie o tym jest „Władca much”.
Powtarzam. Gdyby inscenizacja w Och-Teatrze była oparta na doświadczonych aktorach, którzy już niejeden sezon spędzili w garderobach różnych teatrów, ten spektakl byłby bardzo ciężki do oglądania. Ale... premiera odbyła się w pięć dni PO 15 października 2023 r., a na scenie szalała młodzież. Tak, szalała! Właściwie cały spektakl jest w ruchu. Czasami bardzo dynamicznym, czasami bardzo spowolnionym. Czasami w pełnym świetle, czasami prawie po ciemku. Właściwie tylko jedna dłuższa (znakomita!) scena rozmowy Simona (Helena Englert – zdecydowanie bardzo dobry debiut sceniczny – brawa za dykcję!) z „Potworem”, odbywa się w spowolnionym tempie. Ta scena, oprócz otwierającej spektakl, zrobiły na mnie największe wrażenie.
Korzystając z bardzo pomysłowej scenografii Marcina Chlandy, reżyser cały czas rozrzuca akcję nie tylko po całej scenie, ale też na i pod rusztowaniami ustawionymi na niej. Dodatkowym atutem jest bardzo precyzyjne i znakomicie wymyślone, również przez Marcina Chlandę, operowanie światłem. Dzięki tej magii teatru widz ma wrażenie przebywania a to we wnętrzu samolotu, na pięknej plaży, a to w dżungli lub na szczycie góry.
Wiodące postacie we „Władcy much” to trzech chłopców, z których każdy jest symbolicznym przedstawicielem najważniejszych sił składających się na każde społeczeństwo.
Ralph (Jędrzej Hycnar) – demokrata, wierzący w „siłę prawa”, dążący do spokoju i bezpieczeństwa. To „ciepła woda w kranie”, rozsądek, logika i cywilizacja pokoju. Hycnar mający już na swoim koncie znakomite role sceniczne i filmowe, może zaliczyć do nich również postać Ralpha.
Jack (Ignacy Jan Liss) – „samo zło”, „ciemna strona mocy”. Personifikacja najgorszych cech natury ludzkiej, przez długi czas skrywanej pod w miarę sympatyczną maską. Gdy tylko wyczuje, że może, natychmiast ujawnia się w całej okazałości. To znany z bardzo wielu realnych przykładów dyktator, który rozkazuje i kontroluje, a nie przewodzi. W przeciwieństwie do Ralpha kieruje się w życiu „argumentem siły”. Dochodzi do władzy łamiąc obowiązujące zasady prawne dowodząc, że znajduje się ponad nimi. A u władzy utrzymuje się dzięki permanentnym oszustwom, rozdawnictwu, zastraszaniu, przekupstwom i zbirom gotowym wykonać każdy jego rozkaz, łącznie z morderstwem. Dla niego jednostka nie liczy się w ogóle i nie ma tożsamości. Liss mający już za sobą występy teatralne, gra tę odrażającą postać bardzo przekonująco, czyli dobrze.
Prosiaczek (Michał Lupa) – doradca. Inteligentny, rozsądny, myślący logicznie i racjonalnie. Nie ma aspiracji przywódczych. Pozostając krok z tyłu za Ralphem, ma jednak duży wpływ na jego decyzje. Oczywiście kieruje się obowiązującymi zasadami i prawem. Lupa będący na II roku studiów jest w tej tragicznej roli znakomity.
Oczywiście są jeszcze inne postacie będące personifikacją typów ludzi żyjących w każdym społeczeństwie
Roger (Sebastian Dela) – przyboczny Jacka i jego „resort siłowy”. Wraz z upływem czasu staje się wykonawcą najbrudniejszej roboty. Bez niego reżim wprowadzony przez Jacka nie funkcjonowałby i nie byłby tak przerażający. Fascynująca jest jego przemiana od zwykłego, niczym nie wyróżniającego się człowieka do sadysty stosującego brutalną, bezrozumną przemoc. A takim się staje, gdy odkrywa, że jest bezkarny. Rola Rogera jest dla Deli jego debiutem na profesjonalnej scenie i może uważać ją za duży sukces.
I wspomniany już Simon będący, w przeciwieństwie do Jacka, „samą dobrocią”, wykazujący ogromną empatię dla wszystkich potrzebujących. O grającej tę postać Englert napisałem już wcześniej.
Pozostali chłopcy są przedstawicielami reszty społeczeństwa, czyli de facto jego większości.
Tę grupę reprezentują Kamila Janik, Natalia Szczypka (obydwie znakomicie grające bliźniaków), Maciej Marcin Tomaszewski, Konrad Żygadło – jako początkowo zwolennicy demokratycznych rozwiązań, a następnie przechodzący na ciemną stronę mocy, bardzo przekonująco pokazujący tę przemianę i towarzyszące jej wahania.
No i jeszcze dwie postacie.
Wojciech Chorąży jako jedyna dorosła osoba w sztuce i jedyny doświadczony aktor w obsadzie. Prawdę powiedziawszy jego tekst jest dla mnie czymś w rodzaju memento mori i wcale nie brzmi optymistycznie, wręcz nawet groźnie! Mam nadzieję, że tylko tak mi się wydaje.
I ostatni z występujących. Tę postać zostawiłem sobie na koniec. Jest nią reprezentant najmłodszej grupy tych, co przeżyli katastrofę. Gra go 9-letni zwycięzca castingu i na premierowym spektaklu, w trakcie braw po jego zakończeniu, otrzymał najgłośniejszą ich porcję. W pełni zasłużoną! Właściwie tylko jego, jako jedynego z całego zespołu można nazwać stuprocentowym debiutantem. Większość pozostałych, co prawda jest na początku swojej przygody teatralnej, ale miała już do czynienia bądź z kamerą, bądź ze sceną, bądź z jednym i drugim. Jak nie w profesjonalnym teatrze, to na scenach uczelnianych. W każdym razie stała już w światłach rampy. A u młodego człowieka nie było śladu tremy i naprawdę bardzo dobrze wykonał zadanie postawione przed nim przez reżysera.
Proszę Państwa! Jeżeli znajdą Państwo w powyższym tekście jakieś odniesienia do znanych Państwu faktów i sytuacji z realnego życia, to według mnie będzie to trafne spostrzeżenie. Taka jest właśnie książka „Władca much” Williama Goldinga, napisana siedemdziesiąt lat temu! Taka jest właśnie ta inscenizacja Nigela Williamsa z roku 1995. Taki jest własne spektakl wyreżyserowany przez Piotra Ratajczaka w 2023 r.
A ja wierzę, że po 15 października już nie będzie taka nasza rzeczywistość!
Krzysztof Stopczyk